Był wtorek 19 lutego, godzina 21:20. Jestem w domu i odbieram telefon z hospicjum dziecięcego, w słuchawce słyszę głos szefowej, która mówi – księże, umiera nam dziecko, niech ksiądz przyjedzie. Zakładam na siebie sutannę, kurtkę idę do samochodu i 15 min. później jestem już w stacjonarnym hospicjum dziecięcym.
Wchodzę do budynku, gdzie w salach zasypiają już mali pacjenci tuleni przez wolontariuszy, pielęgniarki lub najbliższych. Na korytarzu spotykam panią doktor – ordynator onkologicznego oddziału dziecięcego jednego ze szpitali mojego miasta. – no witam panią doktor – wyciągam rękę by się przywitać i pocałować dłoń przezacnej lekarki. – Witam księdza – jak zwykle spotykamy się w takich okolicznościach. – słyszę od pani doktor. – niestety, niestety – odpowiadam.
Idę korytarzem mijając pielęgniarki i opiekunki hospicjum. Wchodzę do niewielkiego pokoju gdzie znajdują się cztery łóżeczka. Na trzech z nich śpią maleństwa – na oko w wieku 1- 3 lat. Przy czwartym z łóżeczek siedzi młoda kobieta i trzyma z rękę małego chłopca, a właściwie to on maleńką rączką ściska jej kciuk. Obok pielęgniarki, wolontariuszki i kilka innych osób z personelu.
Chłopiec ma na oko 5 lat, wada wielonarządowa, to ostatnie chwile – ostatnia walka – ostatni czas. Zaproponowałem wspólną modlitwę i sakrament namaszczenia chorych. Wcześniej uprzedziłem mamę, że moja obecność nie musi oznaczać końca- choć też w tej sytuacji nie ma co się łudzić. Często bowiem obecność księdza musi oznaczać tylko jedno – śmierć.
Rozpoczęliśmy modlitwę prosząc – o czym nie mówiłem głośno – o wypełnienie woli Bożej. Namaściłem chłopca świętym olejem, pobłogosławiłem i odszedłem nieco dalej, by widzieć go ale nie przeszkadzać, być z boku.
W tym czasie przyjechała szefowa hospicjum oraz jeszcze dwie panie z rodziny chłopca. Stojąc patrzyłem na maleństwo, które prawdziwie toczyło ostatnią walkę. Oddech stawał się co raz płytszy. Pani doktor, która była cały czas i modliła się wraz z nami powiedziała, że ten stan może trwać chwilę, ale i dłużej bo to dziecko – silny organizm, a my już nic więcej nie jesteśmy w stanie zrobić.
Stałem oparty o parapet okna i … przypomniałem sobie obietnicę Pana Jezusa, którą skierował do Faustyny: odmawiajcie tę koronkę przy umierających, duszy tej nie odmówię niczego. I tak odmówiłem koronkę, a klatka piersiowa chłopca opadała co raz niżej, a oddech stawał się co raz płytszy, cichszy.
Stałem tak pewnie ponad godzinę, w pewnej chwili zapłakana kobieta nachyliła się i wtulając się w chłopca rozmawiała z nim. Stałem jeszcze chwilę i poszedłem. Wróciłem do domu. Dziś rano dowiedziałem się, że chłopiec odszedł…
Takie jest moje hospicjum, taka jest moja posługa – taka jest posługa księdza, który ma przygotować na spotkanie – spotkanie spotkań. Nie jest łatwo przyjąć decyzję Pana Boga, nie jest łatwo pogodzić się z nią, ale wiem jedno ON wie najlepiej.