Moja codzienna praca – o czym niejednokrotnie – już tutaj pisałem polega na codziennym relacjonowani tego, co dzieje się w moim Kościele lokalnym. To głównie praca informacyjna polegająca na zredagowaniu tekstu, wykonaniu zdjęć, przygotowaniu nagrań i zamieszczeniu tego wszystkiego w mediach społecznościowych oraz wysłaniu do odpowiednich agencji lub gazet katolickich.
Ostatnio – choć nie było to po raz pierwszy, miało miejsce dość ciekawe zdarzenie. Oto otwieram jeden z tygodników katolickich, przeglądam strony poświęcone życiu mojej diecezji i rozczytuję się na temat jednego z wydarzeń jakie minionych dniach miało miejsce. Czytam, czytam i zastanawiam się… przecież ja już gdzieś to czytałem… zatrzymuję się, myślę i… przecież to mój tekst. Niemożliwe – myślę sobie… ale po chwili sięgam do strony internetowej, gdzie relacjonowałem to właśnie wydarzenie i czytam tekst mojego autorstwa, a tam… niemalże prawie (po za 2 zdaniami) dokładnie ten sam tekst z niewielką – dosłownie – niewielką kosmetyką. Patrzę kto jest podpisany pod tekstem i… nie – myślę sobie – może się mylę… sprawdźmy to w dwu niezależnych źródłach, niech wypowiedzą się ci, którzy będą mieli do tego wszystkiego dystans.
Zadzwoniłem do księdza odpowiedzialnego za regionalną edycję tygodnika zrelacjonowałem mu całość wydarzenia, a następnie wysłałem zdjęcie tekstu z gazety i link do wpisu z moim tekstem. Podobnie uczyniłem wysyłając te same teksty do tzw. centrali tygodnika katolickiego, by redaktor naczelny, który ma ogląd całości spojrzał na oba teksty.
W tym samym czasie napisałem wiadomość do rzeczonego autora, który podpisał się pod tekstem w tygodniku, którego na danej uroczystości nie było. Wyraziłem moje zdziwienie wynikające z podobieństwa obu tekstów oraz informacją, że wysłałem oba teksty do oceny osób niezależnych. W odpowiedzi, jaką otrzymałem od w/w ‘autora” przeczytałem, że tekst był jego, sam go napisał, cytaty zawarte w tekście choć są takie same, ale spisane z nagrań ogólnodostępnych, a choć zdjęć nie robił – był obecny na wydarzeniu – skądinąd to ciekawe bo przy tej ilość osób w świątyni dostrzegłbym znajomą twarz. Ale zostawmy – ciekawostką jest fakt, że z kazania biskupa, które trwało 15 min. w tekście rzeczonego „autora” znalazły się dokładnie takie same cytaty jak u mnie. No ale… postanowiłem, że poczekam.
Po blisko godzinie otrzymałem telefon z centrali. W słuchawce usłyszałem głos Pani Sekretarz Redakcji, przez której ręce przechodzą wszystkie teksty i odpowiedź na zawarte w moim mailu pytanie: proszę księdza – delikatnie powiem to jest bardzo, bardzo podobny tekst, by nie powiedzieć po prostu plagiat! Na pewno proszę Pani? – dopytywałem. Tak, księże. – odpowiedział głos w słuchawce. Dziękuję. – czyli mi się nie wydawało. – dodałem. Poprosiłem, by Sekretarz skontaktował się z odpowiedzialnym za działkę regionalną i podzielił się swoim spostrzeżeniem. Ciekawe co zz tego dalej wyjdzie…
Nawiasem dodam, że już kiedyś – może z rok temu – jeszcze za czasów innego redaktora prowadzącego wkładkę regionalną – rozmawiałem osobiście na ten temat, by nie kopiował tekstów – kosmetycznie je poprawiając i podpisując swoim nazwiskiem – ale jak się okazuje… niestety proceder trwa…