Właśnie wypoczywam na wakacjach i choć to bardzo dziwne spędzam je w domu. Tak, jestem domatorem i trochę mnie to denerwuje i wkurza. Plany były inne (bo miałem idziesz poszaleć po Polsce motorkiem) a wyszło na to, że przez drugi tydzień urlopu siedziałem w chałupie. Trochę jestem zły na siebie, że ten czas wakacji trochę przepływa mi przez palce ale…
W ostatnim czasie przyjechali i odwiedzili mnie moi znajomi księża. Jeden, drugi, trzeci… swoisty przemarsz wojsk, to mnie cieszy, że ktoś o mnie, takim dziwaku pamięta. Ale…
Jak napisałem w temacie wpisu, nic nie dzieje się bez przyczyny. Wczoraj po południu miałem telefon z mojego hospicjum z zapytaniem i prośbą, by w najbliższym czasie ochrzcić (chrzest pełny) dzieciątko, które przyjedzie do hospicjum i nie będzie możliwości transportu do świątyni więc trzeba będzie chrzcić w hospicjum. Ustaliliśmy datę na najbliższą niedzielę (która jest w czasie mojego urlopu).
W czwartkowy wieczór bo ok. 20:00 mam kolejny telefon, z prośbą od szefowej hospicjum – proszę księdza, maleństwo umiera niech ksiądz przyjedzie je namaścić, to mogą być godziny. Nie myśląc wiele założyłem sutannę, wziąłem oleje święte i pognałem do hospicjum. Zobaczyłem mamę z maleństwem 17 m-cy na rękach, kontaktu z chłopcem nie ma, jest w śpiączce, podłączony do aparatury i podtrzymywany przy życiu. Po modlitwie jeszcze długo rozmawialiśmy.
Tak sobie myślę, nic nie dzieje się bez przyczyny! Gdybym pojechał na urlop, nie było by mnie tutaj, nie usłużyłbym, a tak choć jestem wielkim grzesznikiem, Pan Bóg pomimo to mną się posługuje! Czy to nie jest niesamowite, wyjątkowe, cudowne?