To sformułowanie najlepiej określa to, co przytrafiło mi się w minionym tygodniu. Jadąc na zakupy zatrzymałem chciałem skręcić z drogi podporządkowanej w drogę główną i włączyć się do ruchu. Przede mną jechała młoda dziewczyna z dzieckiem w samochodzie, która gwałtownie zahamowała, a ja nie zdążyłem wyhamować i… kolizja gotowa…
Gdyby nie fakt, że panią rozbolał kręgosłup i nagle ni stąd ni zowąd zjawiła się karetka to było by po sprawie, ale.. gdy jest karetka, to jest i policja, jak jest policja to jest mandat, jak jest mandat, to jest długa procedura liczenia, mierzenia, spisywania i… czekania na wynik procedur. Zdarzenie miało miejsce około 9:35, a miejsca zdarzenia odjechałem (na lawecie) po 14:00.
Efektem spotkania się mojego samochodu z drugim autem była stłuczona prawa lampa, lekko wgnieciona maska, błotnik oraz zderzak. Autko pojechało do warsztatu na lawecie, a ja tramwajem do domu. Z planów jakie miałem na ten dzień wyszły nici. Wszak prawdziwe jest sformułowanie psalmisty: co w głowie uradzi do skutku nie doprowadzi.
Po tygodniu autko wyjechało z warsztatu i dalej pięknie służy i gna po ulicach mojego miasta.